Pilos, Jogun liczi i kwiat czarnego bzu
Od teraz posty pojawiać się będą co 2 dni, tak, żebym miała troszkę więcej czasu na życie w realu (i realizację projektów).
Ok, przejdźmy do recenzji.
Czarnego bzu... prawie nie znam, ale zawsze kojarzył mi się z czymś ziołowym, cierpkim i niedobrym. Za to uwielbiam liczi. I chociaż jako takiego samego, surowego nie dane mi było spróbować, zajął malutkie krzesełko w moim sercu (ale to dziwnie brzmi: krzesło w sercu...) dzięki produktom o tymże smaku.
Nie przedłużając: rzadkie to-to strasznie, przesłodzone, niewyraziste - choć nuty liczi były wyczuwalne, to jednak tylko wyczuwalne, nic więcej. Nie ma co owijać w bawełnę, czy wymyślać pierdyliard epitetów. Nie był na tyle dobry ani na tyle zły żeby do czegokolwiek zainspirować. Azja, czyli bogate, mocne smaki i intensywne zapachy nadal siedzi na swoim miejscu na mapie i nigdzie się z tamtąd nie rusza, a już na pewno nie do Joguna.
Zapomniałam o jednym. Bardzo spodobało mi się opakowanie, takie ciemne z owocowym yin yang, oraz śmieszna nazwa. To tyle.
謝謝